-

cbrengland

Na krawędzi życia i śmierci

Nie, nie, nigdzie się nie wybieram, wręcz przeciwnie :-)

Ale sytuacja w jakiej przyszło nam obecnie żyć tylko skłania mnie do wielu przemyśleń i wspomnień, tych najważniejszych, czy też takich sytuacji, które właśnie zapadły w pamięć i są tam sobie i od czasu do czasu się przypominają, by nie powiedzieć, że wręcz nieraz ustawiają życie we właściwych proporcjach.

Góry i morze. To moje miejsca. Może dlatego, że Górny Śląsk, gdzie wyrosłem nie oferuje jednak większych atrakcji piękna natury, przez co nie chcę powiedzieć, że jest tam tak źle.

Wręcz przeciwnie, to moja mała ojczyzna przecież. A jak na Śląsku się mówi, mój heimat, co właśnie mniej więcej oznacza po niemiecku, małą ojczyznę, czyli to swoje rodzinne miejsce. A Niemcy, to bardzo rodzinny naród, przynajmniej był, a "Polacy przecież nie gęsi" i mają tak samo.

Mówię tutaj o Górnym Śląsku, czyli tym czarnym od węgla, gdzie praca w kopalniach, tak przecież ciężka i niebezpieczna, spowodowała tę niesłychaną miłość własnej rodziny, która była azylem bezpieczeństwa i spokoju po pracy. Ale też więź kumpli, górników. Praca w tak ekstremalnych i niebezpiecznych warunkach, jaką jest kopalnia węgla kamiennego, gdzie nieraz właśnie obecność i pomoc kolegi, ratowała życie, stworzyła tę delikatną ale jakże męską i twardą społeczność, przy delikatności i czułości ich żon, które w tak przecudowny sposób tworzyły ciepło domu rodzinnego, zawsze nienagannie czystego w tym kurzu i szarości od węglowego pyłu wokół.

Coś z tej atmosfery jednak pokazał Kazimierz Kutz w swych śląskich filmach, "Sól ziemi czarnej", czy "Perła w koronie". Był on z pokolenia mojego ojca, a też razem mieszkali obok siebie w Szopienicach, moim miejscu urodzenia również. Wtedy było to miasto obok Katowic, czyli też, Stalinogrodu, w latach 50-tych, za epoki Stalina. Miałem gdzieś nawet takie świadectwo urodzenia z taką nazwą miasta. Katowice wchłonęły Szopienice, jak wiele innych aglomeracji swoje przedmieścia.

Wyjeżdżało się więc z "czarnego Śląska" w czasie wakacji albo na wycieczki w góry, czyli najczęściej w pobliski Beskid Śląski, czy Żywiecki ale też nad Bałtyk. Bywałem więc co roku, jak wielu moich rówieśników na koloniach letnich nad morzem, a w czasie roku szkolnego na wycieczkach w górach organizowanych przez zakłady pracy moich rodziców. I tak mi zostało potem na lata i do dzisiaj, już w świecie.

A góry, to nie jest bajka i trzeba mieć świadomość, gdzie się jest. A to samo jest przecież z morzem. Że też zawsze mnie ciągnęło i ciągnie w takie ekstrema. Wydawało by się, po co? Nie wiem. Jest tam pięknie, po prostu. A środowisko, w jakim się człowiek znajduje, tak wymagające przecież, wyzwala tę adrenalinę i o to też właśnie chodzi, tak sądzę.

Byle nie przesadzać. A tak miałem, dobrze, że tylko raz.

Babia Góra, to wspaniała, wielka góra, kończąca pasmo Beskidów, by od strony wschodniej mieć obok siebie Orawę, a dalej na horyzoncie, Tatry i góry Mała Fatra na Słowacji od południa, a od północy dolinę wsi Zawoja, o ile dobrze pamiętam, najdłuższą wieś w Polsce, bo ciągnie się kilkanaście kilometrów.

Po powrocie z jednej z mych podróży za granicę, zorganizowaliśmy razem z moimi przyjaciółmi z Gdańska wypad, kolejny już razem, właśnie na Babią Górę, do wtedy jeszcze starego schroniska, bo dzisiaj już słyszę, jest nowe.

Był listopad, mniej więcej jego połowa. Czyli czas, w którym pojawia się pierwszy śnieg w Polsce i to nie tylko w górach. Wtedy też tak było. Tam, na wysokości schroniska na Babiej Górze było biało. A ja byłem dość wyczerpany. Nie tylko kilku miesięcznym pobytem poza Polską ale też podejściem do schroniska z Zawoi, co nie jest spacerkiem wcale.

I nie wiem, dlaczego zgodziłem się na wyjście na szczyt Babiej Góry w dniu następnym razem z innymi. To się nazywa właśnie, lekkomyślność.

Wyszliśmy też o nie za bardzo właściwej porze, bo nieco za późno i to jeszcze szlakiem akademickim. Dla tych, co wiedzą, jest to najtrudniejsze podejście na szczyt tej góry, bo to takie prawie wprost wspinanie się po skałach na ostatnim odcinku szlaku.

Po około godzinie, gdy już zaczęło się pierwsze podejście w górę, poczułem, że nie, jednak nie dam rady. Powiedziałem przyjaciołom, że wracam do schroniska. I tutaj następny błąd w sztuce. Nikt nie został ze mną, by razem wracać. Ja o tym wtedy nie pomyślałem, inni też.

Schodziłem, by po niedługim czasie już być na szlaku do schroniska, który prawie płasko, wzdłuż zbocza od strony Przełęczy Krowiarki, prowadzi do schroniska. I nagle zaczęły się dla mnie "schody".

Zaczęło mi brakować powietrza. To zrozumiałe, to jest już jednak wysoko na poziomie schroniska, a ja nie miałem ani jednego dnia na aklimatyzację tam. Był śnieg i coraz było go więcej, bo zaczął padać. Każdy następny krok zaczął być dla mnie problemem. Nogi zapadały się w śnieg prawie pod kolana. Słabłem. Nie miałem nic do jedzenia, kolejny błąd. Zacząłem jeść śnieg.

Po kilkunastu minutach po raz pierwszy zobaczyłem koniec, koniec mojego życia, będąc wściekły, że w tak głupi i bezmyślny sposób.

Zobaczyłem światła schroniska. Zrobiło się ciemno.

Okazało się potem, że ja szedłem ten płaski odcinek, normalnie do przejścia w dwadzieścia parę minut, prawie trzy godziny. Był moment, że usiadłem na śniegu, patrzyłem na te światła i po prostu odchodziłem ...

Nie pamiętam, jak przeszedłem do schroniska te ostatnie, może 200m



tagi: czas wolny 

cbrengland
28 marca 2020 08:37
4     1006    4 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

atelin @cbrengland
28 marca 2020 10:02

"A góry, to nie jest bajka i trzeba mieć świadomość, gdzie się jest. A to samo jest przecież z morzem. Że też zawsze mnie ciągnęło i ciągnie w takie ekstrema. Wydawało by się, po co? Nie wiem. Jest tam pięknie, po prostu. A środowisko, w jakim się człowiek znajduje, tak wymagające przecież, wyzwala tę adrenalinę i o to właśnie chodzi też, tak sądzę."

Jak miałem 10 lat byłem na koloniach w Krzesławicach. Nikt nam wówczas nie powiedział o historii tej wioski.

zaloguj się by móc komentować


qwerty @cbrengland
28 marca 2020 18:51

tylko raz zabłądzilem w górach, i była to Babia Góra i zima; Bogu dzięki uratowala nas tabliczka czekolady i to, że wiedzieliśmy iż schronisko jest te 200 m - tylko spokój i pewność, że kiedyś te światełka schroniska wreszcie dojrzymy; to był najdłuższy dystans i do dziś nie potrafię pojąć jak to się stało, ze pobłądziliśmy [ a przeszedłem wszystkie góry, w przeróżnych warunkach]

zaloguj się by móc komentować

cbrengland @qwerty 28 marca 2020 18:51
28 marca 2020 22:43

Coś tam jest takiego widocznie. To jednak ogromna góra w górach obok, dużo niższych. Wysoko. I wydaje się być prostą w eksploracji. Człowiek się luzuje. No to potem ma.

To moje zdarzenie miało miejsce naprawdę dawno temu. Ale postawiło mnie do pionu do dzisiaj. Potem były zdarzenia na jachtach na Mazurach, które wydają się też pięknym i łatwym akwenem i usypiającym czujność, a bywało różnie ale do portów zawsze dopłynąłem, jak widać ☺

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować